wtorek, 25 czerwca 2013

Ciąża.

    Dość szybko zorientowałam się, że jestem w ciąży, a to dzięki Moni która namawiała mnie do zrobienia testu. Pamiętam jak dziś jej słowa dwa tygodnie wcześniej "ale fajnie jakbyś była w ciąży, nasze dzieci byłyby w podobnym wieku, mogłybyśmy razem na spacery chodzić..." i wykrakała. Zadzwoniłam do niej pewnego popołudnia po pracy, aby poinformować, że wynik testu "się robi". Mówię co widzę, a może wtedy myślałam, że tylko mi się wydaje że to widzę, a w słuchawce słyszę okrzyki radości i delikatne piski.
Nie dowierzam. Monia już wiedziała co to znaczy. Ja normalnie też bym wiedziała, ale wtedy wertowałam w pośpiechu ulotkę w celu potwierdzenia. Tak, jestem w ciąży.

   Tutaj pojawia się piękny moment poinformowania Sprawcy zdarzenia o tym, że będzie Ojcem. Wyobrażenia były dalekie od rzeczywistości, że buciki pokaże i się domyśli albo na usg pójdziemy i się dowie. Czas na ziemie wrócić. Zadzwoniłam i jak można najszybciej nie wytrzymałam i powiedziałam. Przez telefon, czaisz!?

    Ciąża przeszła całkiem łagodnie. Bez mdłości, zawrotów głowy. Pracowałam do połowy ciąży. Później miałam wolne, więc wszelkiego rodzaju rozrywki były wskazane. Do tego dochodziła przeprowadzka, ślub. Czas zarezerwowany kompletnie. Dopiero pod koniec, jakieś 2 tygodnie spędziłam w domu, ponieważ upały dawały się we znaki, nogi puchły i ogólnie jakoś tak miło było. Brzuch już ciężki, 19 dodatkowych kilogramów też robiło swoje. Zadyszka szybko łapała, siku wręcz bez przerwy.
Ze wszystkich rozrywek, dwie zapamiętałam dość dobrze. Pierwsza była 2 tygodnie przed porodem, kiedy to postanowiłam iść do kina na Batmana. Nikt nie mówił, że trwa ponad 2 h. O matko! Kręgosłup, pupa, nogi - nie wiedziałam co ratować na początku. Ale dotrwałam.
Kolejnym wydarzeniem był wyjazd do Ostrzyc i kąpiel w jeziorze tydzień przed porodem. Wtedy każdy czekał: urodzę, czy nie urodzę. Nie, nie moi drodzy, jeszcze tydzień - pomyślałam.

    Dzień przed terminem porodu umówiłam się z Alą. To ona została "matką" mojego porodu. Gdy obudziłam się rano, raz na parę godzin miałam lekki skurcz. Od 10:00 powtarzały się częściej. Do 14 były między 6-12 minut. Dzwonie do Męża, do Mamy. Do szpitala - krzyczą. Ależ bez paniki, ja nie rodzę! To jakieś przepowiadające skurcze (głupia baba, uczyłam się całą ciąże, że jak nie mija to już TO!)
Ala kompletnie bez paniki, ostoja spokoju, obserwowała, zajadała się ze mną kukurydzą.A ja rodziłam.

    Do szpitala zostałam przyjęta ok. 15:00. O 22:15 urodziła się Julia. Czas w szpitalu minął bardzo szybko. Ogólnie to nawet nie wiem, kiedy minęło tyle godzin. Inaczej atmosfera wyglądała u mnie w domu. Mama, Tata, Teściowa, Teść, Babcia, Siostra....i Ala, czekali na wiadomość. Doczekali się w końcu.

Oto jest! Julia, malutka istotka!

Mąż mój nieoceniony, bohater. Wytrzymał poród rodzinny bez omdleń. Ja też byłam dla niego łaskawa. Nie gryzłam, nie wyzywałam, nie odgrażałam się, nie drapałam, robiłam to co do mnie należy. Urodziłam nowe życie.

A później dopiero się zaczęło......

Kilka zdjęć z okresu ciąży. 

4 komentarze:

  1. Fajny post i fajne fotki, dobrze ze robilas je w trakcie ciazy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrowienia z BB dla Mamy i Jullii!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. super tekst! :)) Agaaaaaaa, a kiedy następne? zostajesz w tyle ;p

    OdpowiedzUsuń